Gdy wyszli z lokalu, Ludwik S. miał wyciągnąć nóż i zaatakować młodą kobietę. którzy mogliby zostać objęci procedurą z ustawy o "zaburzonych" z lipca 2013. Za nami ostatni
Dominika Kaszuba: Utwór "Ta ostatnia niedziela" i ostatnia scena z filmu "Chrzest" sprawiły, że przyszedł mi na myśl jeden z filmów Andrzeja Wajdy. Czy chciałeś nakręcić współczesny "Popiół i diament"? Marcin Wrona: A! (śmiech) Nie, nie myślałem o tym. Ale przy moim poprzednim filmie, "Moja krew", gdy go pokazałem Andrzejowi Wajdzie powiedział, że takie powinno być zakończenie. Żeby bohater wylądował na jakimś śmietniku, pozostałym po Stadionie Dziesięciolecia. Tym razem w ogóle nie miałem takiego skojarzenia. Skojarzenie pojawiło mi się natomiast z innym filmem, ze "Spaleni słońcem" [Nikity Michałkowa]. Uświadomiłem sobie, że tam też jest bohater, który ucieka od własnej przeszłości do raju, który sobie stworzył. Ta przeszłość jakby się o niego upomina, w sposób nieunikniony zabiera mu też to, co kocha. Natomiast scena, o której mówisz, bardziej chodziło mi o odniesienie do mitu Kaina i Abla. No i jest to też scena, która zamyka, spina klamrą początek. Znów pojawia się woda, element związany z rytuałem. Scena stanowi również rodzaj pożegnania i zastępowania, wchodzenia w rolę. Chrzest nabiera tutaj wieloznaczności, ponieważ Janek przekształca się w zupełnie nowego człowieka. I czy jest to przekształcenie się w dobrego, czy w złego, chciałem, żeby widzowie sami to dostrzegli. Jedna i druga opcja są równie umotywowane i w zależności, kto jest jakim człowiekiem, tak to odbierze. Na tym zależało mi najbardziej. Kadr z filmu "Chrzest" W czasie przygotowań do realizacji filmu rozmawiałeś z więźniami. Czy oni pragną po wyjściu na wolność stworzyć sobie podobny do filmowego raj na ziemi? Diagnoza jest tu pesymistyczna. Gdy z nimi rozmawiałem, każdy mówił, że chce wyjść, natomiast więzienie jednak strasznie deprawuje i recydywa trafia tam na podatny grunt. Ci którzy wyszli, wracają przecież do więzienia. Są oczywiście tacy, którzy podejmują próby ucieczki od tego losu. Rozmawiałem z kilkoma, zwłaszcza z Igorem (który wziął scenariusz i go przerobił po swojemu, i dużo rzeczy z tego wykorzystałem w filmie). Teraz siedzi już trzeci raz, za zabójstwo. Igor rozpoczął pracę w podobnej firmie, jaką pokazuję w filmie. Kiedy właściciel zorientował się, że Igor miał epizody kryminalne, zaczął traktować go jak człowieka niższej kategorii i oszukiwać na pieniądze. Gdy lądujesz w więzieniu, to jest jednak równia pochyła. Ścierasz się ze złem, które działa destrukcyjnie na człowieka. No i jest też sumienie, które obciąża, nie daje spokoju. Tak jak u Janka, gdy zobaczył tortury. Wszyscy, z którymi rozmawiałem mówili, że mieli lub widzieli dokładnie takie reakcje. Opowiadali w jaki sposób odreagowują, że to się wiąże z próbą zachowania resztek człowieczeństwa. Ale nie ma drogi powrotnej i dlatego film spełni być może taką funkcję, że ktoś się zastanowi nad swoim życiowym wyborem. "Chrzest": oglądaj materiały wideo! Wspomniałeś o scenie tortur. Co myślisz o wpływie przemocy ukazanej w filmach na wzrost zachowań agresywnych w realnym życiu? Ważne jest, jaka intencja przyświeca reżyserowi, który tę przemoc pokazuje. Oczywiście zło jest bardzo filmowe. Polański całe życie eksploruje temat przemocy. Ważne, co z tego wynika. Czemu to służy. Jeżeli film zwiera tak zwaną "złą energię", czyli za intencjami reżysera stoi tylko to, że lubi on pokazywać zło, jestem przeciwny. Natomiast jeśli ukazujemy przemoc jako efekt złego wyboru człowieka i ukazujemy historię, która się wydarzyła, to może zadziałać jak hamulec. Wtedy oczywiście jestem za tym. Myślę też, że ważna jest forma. Przemocy jest teraz wszędzie strasznie dużo. Ludzie pozbywają się telewizorów, dlatego że włączamy telewizję i tu ktoś spadł, tam ktoś strzelał. Myślę, że nasze, twórców zadanie polega na tym, by nie kopiować tego, co jest w telewizji, tylko wydobywać znaczenie psychologiczne, ukazywać w jaki sposób ta przemoc oddziałuje na człowieka. Są takie filmy, które generalnie wstrzeliwują się w moment, stanowią komentarz do medialności przemocy w świecie. Film "Urodzeni mordercy" [Olivera Stone’a] pokazuje bohaterów, których bardzo lubimy, ale są mordercami. Generalnie oznacza to, że mordercy są teraz wszędzie w mediach, stają się popularni, są gwiazdami, a to jakaś bzdura. Jest taki drugi film, Michaela Haneke "Funny Games", który też dotyczy przemocy i w krzywym zwierciadłem pokazuje, w jaki sposób media lansują przemoc. Wydaje mi się, że takie filmy, właściwie odebrane, są odpowiednim komentarzem do tego, co się dzieje na świecie w kontekście przemocy. Jesteś też filmoznawcą, czy to nie przeszkadza Ci w pracy filmowca? Przeszkadza mi (śmiech). Ta rozmowa odnosi się też do mojej wiedzy filmoznawczej. Kino generalnie opowiada historie. W filmie trzeba się poddać tej historii. Oczywiście pracując nad scenariuszem, uruchamiam różnego rodzaju pola skojarzeniowe, ale, tak naprawdę, trzeba w pewnym momencie instynktownie wyczuć z jaką historią ma się do czynienia. Jeżeli to się uruchomi, wówczas zapomina się, że jest się filmoznawcą. Gdyby cały czas myśleć o tym, że taki film to już zrobił ktoś w Ameryce, a tutaj jakiś krytyk pewnie napisze to, a temu coś się nie spodoba... Nie wolno o tym myśleć! Foto: Onet Tomasz Schuchardt w filmie "Chrzest" No właśnie! Wiesz przecież, w jaki sposób pisze się recenzje i teksty krytyczne. Czy dzięki temu zachowujesz większy dystans do tekstów na temat własnej pracy niż reżyserzy, którzy nie mają takiego przygotowania? Tak, jestem względem niektórych osób lepiej wyedukowany. Wydałem nawet książkę, zbiór esejów. Generalnie odnoszę wrażenie, że gdy po studiach filmoznawczych poszedłem do szkoły filmowej, zobaczyłem, że język filmowy jest zupełnie czymś innym. Chodzi mi o to, że krytycy nie potrafią właściwie odczytać języka, który jest użyty w danym filmie. To wynika z różnych rzeczy. Najczęstszym błędem w patrzeniu na kino jest odczytywanie go poprzez własny pryzmat. To, co mówiłem też o robieniu filmów - należy wyczuć, z jakim filmem ma się do czynienia i podążać za nim. I patrzeć na każdy z osobna. Ktoś jest zwolennikiem np. psychoanalizy, ktoś inny zwolennikiem behawioryzmu, ktoś - kognitywizmu, inny - postmodernizmu i wszędzie widzi kody postmodernistyczne. Czasem napotka opór, bo jeżeli będzie patrzeć na współczesną twórczość Tarantino postmodernistycznie, to straci przyjemność oglądania filmu, który jest po prostu śmieszny. Poza tym, jeżeli ktoś taki nie dostrzeże kodów postmodernistycznych w nowym tytule i uważa, że to jest złe, to dla mnie absurd! Zwykłe przylepianie się do teorii. Ktoś inny jest pacyfistą i dlatego nie pójdzie na film wojenny. Ja tego nie kupuję. Przecież są pacyfistyczne filmy wojenne. Dlatego mam do tego dystans. Ale gdy ktoś napisze o mojej pracy coś złego, to oczywiście czytam i myślę o tym. Nie można zamykać się w klatce własnego wrażenia o sobie samym. A w czasie rozmowy z dziennikarzami też wiele zyskuję, bo zadaję sobie potem pytania i szukam na nie odpowiedzi. Dobrze, że te rozmowy są i po to są też filmy, żeby o nich rozmawiać. Natomiast studia filmoznawcze dały mi rodzaj dystansu. A dlaczego tym razem nie brałeś udziału w procesie pisania scenariusza? Dlatego, że w czasie gdy powstawał, pracowałem nad swoim pierwszym filmem (śmiech). Natomiast mój udział reżyserski był duży, wiele rzeczy w scenariuszu zmieniłem, choć podobał mi się od początku. Po przeczytaniu go odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z historią, która jest oparta gatunkowo. Odebrałem go też jako historię umieszczoną w świecie, ale z ogromnym przesłaniem, tematem poświęcenia i ofiary. To moje wrażenie i z tego mojego wrażenia chciałem zrobić film. Wprowadziłem np. motyw siedmiu dni. Początek i koniec też zostały zmienione pod wpływem rozmów i dokumentalnego charakteru przygotowań. Nie robię filmów dokumentalnych, ale pracuję jak dokumentalista w czasie przygotowań. Zderzam rzeczywistość aktorów z prawdziwymi postaciami, które przeżyły podobne historie. Czuję się więc udziałowcem tej całej historii, a to, że akurat nie brałem udziału w samym procesie pisania, nie ma żadnego znaczenia, bo i tak reżyser nadaje ostateczny kształt. Jednym z autorów scenariusza jest natomiast Grażyna Trela, z którą pracowałeś również przy "Mojej krwi", a wcześniej w Teatrze TV. Jak doszło do waszego spotkania? Z Grażyną spotkałem się już w szkole w Katowicach. Była wolnym słuchaczem, chyba na roku wyżej. Zrobiłem na studiach film "Człowiek magnes", który bardzo się jej spodobał. Zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym projekcie. I napisaliśmy tekst sztuki teatralnej, która została potem zrobiona dla Teatru TV. Pracowaliśmy razem jeszcze dwukrotnie. Grażyna jest bardzo konkretna. Zwarta. Z dużym nerwem. Poza tym zależało mi na elemencie kobiecości, żeby ktoś patrzył na moje historie z perspektywy drugiej płci. Nie chciałem, by film był zbyt hermetyczny. Ponadto Grażyna jest wielką aktorką, w latach 90. była gwiazdą i ma dobre wyczucie dialogu. Często odgrywała mi fragmenty scen, co bardzo pomagało mi zrozumieć, w jakim kierunku muszę podążać, jaki trop podjąć. Mieć takiego partnera na pokładzie, w swojej załodze, to jest duża przyjemność. A z jej strony duża pomoc. Foto: Onet Tomasz Schuchardt w filmie "Chrzest" Twoim stałym współpracownikiem jest też autor zdjęć Paweł Flis. Z Pawłem znamy się ze szkoły. Już na pierwszym roku zaczęliśmy razem robić ćwiczenia. On jest trochę moim przeciwieństwem. Jest takim mega spokojnym, bardzo rodzinnym facetem. Bardzo cenię ten jego rodzaj skupienia. Kiedy wchodzę na plan też lubię ciszę, spokój. Wchodzę w rodzaj, może nie medytacji, ale transu; taki rodzaj skupienia. Z Pawłem... my już praktycznie ze sobą nie rozmawiamy, tak dobrze się rozumiemy. Poza tym on jest też bardzo dobrym szwenkierem. Nie lubię operatorów, którzy kręcą swój film. Robimy film razem. Paweł wie, że jak aktor nie pociągnie, to nawet jeśli będą ładne zdjęcia czy ładne światło, to nie ma żadnego znaczenia. Wielokrotnie bywały takie sytuacje, że mówiłem "wiem, że nie skończyłeś jeszcze ustawiać światła, ale bierz kamerę i kręcimy, bo to za chwile zniknie i wtedy nawet jeśli wszystko będzie dobrze oświetlone, to już nie będzie tej sytuacji". Gdy pracuję z aktorami, żałuję czasem, że w trakcie prób nie są przebrani w kostiumy, że nie mam kamery, bo wydarzają się rzeczy, które są potem trudne do odtworzenia. Później na planie staram się więc dodawać nowy element, by stworzyć sytuację, która jest wyjątkowa, bo zdarza się właśnie teraz. Nie jest to sytuacja, w której aktorzy przychodzą jak do teatru i grają po raz sto pięćdziesiąty "Romea i Julię". To ma być dobrze przygotowane, ale jednak świeże. Tak, aby aktorzy odkrywali, przekraczali swoje możliwości. Paweł jest na to wyczulony. Opowiada o tym, a nie robi film wyłącznie z pięknymi zdjęciami. Jak się w takim razie czuje reżyser, gdy obaj jego aktorzy dostają nagrodę na festiwalu w Gdyni? W ogóle pierwszy raz w życiu widziałem taką sytuację, żeby dwaj aktorzy dostali nagrodę za główną rolę w jednym filmie. Natomiast uważam, że to bardzo fajnie, tym bardziej, że cała historia została tak zapisana w scenariuszu - jeden zastępuje drugiego. Nie wiadomo, który jest lepszy, który dojrzalszy. Choć dojrzalszy to może tak. To, co zagrali, to prawdziwa przyjaźń. Stworzyli tak mocny, tak nierozerwalny układ, że ciężko mi powiedzieć, który zagrał lepiej. Nawiązali relację i wprowadzali różnego rodzaju koloryt do scen. Jeden bez drugiego w ogóle by nie zagrał. Super, że zostali docenieni. Dla Wojtka [Zielińskiego] na pewno, ale też Tomek [Schuchardt], dla którego był to pierwszy film. Od razu wskoczył na półkę obok największych polskich aktorów. To świadczy o ich wielkim talencie, naszej wspólnej pracy i o tym, że się udało. W wywiadach wspominałeś, że "Chrzest" jest drugą częścią planowanej trylogii? Chciałbym. W "Chrzcie" jest widoczne nawiązanie do jednego z wątków w moim poprzednim filmie. Chciałbym to jeszcze raz wykorzystać. Tym bardziej, że - moje zboczenie filmoznawcze (śmiech) - to moja fascynacja możliwościami dramaturgicznymi. W tym roku obroniłem zresztą doktorat z dramaturgii. Istnieje wiele mitów, które z każdym nowym pokoleniem ludzie odkrywają na nowo. To by było ciekawe: nie szukać nowej historii, tylko wykorzystując dany motyw, zrobić z tego zupełnie inny film. To mnie pociąga. Chciałbym, żeby bohaterką była kobieta. I nie dlatego, że ktoś mi zarzuca, że robię takie męskie kino, zrobiłem przecież dwa spektakle Teatru TV z kobiecymi bohaterkami, tylko wydaje mi się, że to bardzo fajna sprawa. Foto: Onet Tomasz Schuchardt w filmie "Chrzest" W takim razie o kim będzie trzecia opowieść, jeśli "Moja krew" była historią Pięknej i Bestii, a "Chrzest" - Kaina i Abla? Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem, aż tak głęboko, natomiast myślę, że to będzie raczej film o dwóch kobietach, które żyją w jednej osobie. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Ale broń Boże nie będzie to o schizofrenii! (Śmiech) Znajdzie się w nim miejsce dla Roberta De Niro, który kilka lat temu, w czasie waszego spotkanie na Tribeca Film Festival powiedział ci, że mógłby rozważyć propozycję zagrania w filmie młodego, polskiego reżysera? No to jest takie marzenie, ale samo zatrudnienie Roberta, dlatego że jest Robertem De Niro, nie jest najważniejsze. Ważne jest, żeby miał rolę, która będzie do niego pasować. Ale też taką rolę, z którą zmierzyłby się po raz pierwszy, choć on tyle już zagrał. Odkrywanie nowych rzeczy, nowych wizerunków aktora jest tym, co mnie ciekawi. Sprawdziło się to w przypadku Adama Woronowicza, "Popiełuszki", który zagrał bandytę. Dziękuję za rozmowę. Rozmowa odbyła się w krakowskim Kinie Pod Baranami
Jesteśmy starzy, bo jesteśmy dobrzy – mówi Claudio del Vecchio, prezes Brooks Brothers. W tym roku marka obchodzi 200-lecie swojego istnienia. Jej krawcy szyli garnitury i koszule dla czterdziestu z czterdziestu pięciu prezydentów USA, zaś projektanci wykreowali styl, który pokochały rzesze Amerykanów – od studentów, po
Smutna rocznica Wisły Kraków. "Holenderskie ryzyko" pogrążyło klub na wiele lat. Do dziś się z tego nie wygrzebali Data utworzenia: 23 lutego 2022, 10:20. Równo dekadę temu krakowski klub ostatni raz zagrał w europejskich pucharach. Rywalem Białej Gwiazdy był wówczas belgijski Standard Liege, który dzięki zasadzie goli na wyjeździe wyeliminował Wisłę z Ligi Europy. Ryzyko finansowe podjęte w tamtym okresie spowodowało, że od tamtej pory nie zobaczyliśmy już zespołu z ul. Reymonta na europejskiej arenie. Zdjęcie z ostatniego dotychczas meczu Wisły w pucharach. Cezary Wilk walczy o piłkę. Foto: Michał Stańczyk / Cyfrasport Holenderskie ryzyko Pod koniec pierwszej dekady XXI. w. ówczesny właściciel Wisły Bogusław Cupiał był zadowolony z tego, jak radził sobie jego klub na krajowym podwórku. W niespełna 10 lat Biała Gwiazda zdobyła większość mistrzowskich tytułów i zdominowała resztę stawki w lidze. Niespełnionymi ambicjami biznesmena z Myślenic był jednak awans do Ligi Mistrzów, który raz za razem wymykał się krakowskiemu zespołowi. Czasem na przeszkodzie stały potęgi (Real Madryt, FC Barcelona), a czasem teoretycznie słabsze drużyny, które i tak dawały sobie radę z Wisłą ( Levadia Tallin). Dlatego w 2010 r. Cupiał chciał spróbować czegoś świeżego. W roli szefa działu sportowego ściągnął do klubu Stana Valckxa, byłego reprezentanta Holandii i uczestnika finałów mistrzostw świata w 1994 r., wieloletniego dyrektora technicznego w PSV Eidhoven. Valckx jako trenera zatrudnił Roberta Maaskanta i zdecydował się na przeprowadzenie w krótki czasie wielu transferów z zagranicy. Wśród nowych ludzi w zespole znaleźli się były reprezentant Holandii Kew Jaliens, napastnik Cwetan Genkow czy późniejsza gwiazda ekstraklasy Maor Melikson. Maaskant złożył z nich wszystkich drużynę, która w 2011 r. sięgnęła po mistrzostwo Polski i wywalczyła sobie szansę na walkę o awans do Ligi Mistrzów. Pierwszą przeszkodę, czyli łotewskie Skonto Ryga, Wisła przeszła bez większych problemów. Bramy do Ligi Mistrzów zamknięte Drugim rywalem był bułgarski Liteks Łowecz. Zespół z 50-tysięcznego miasta dla wielu kibiców w Polsce był anonimowy, ale nie dla zawodników Białej Gwiazdy. Piłkarze Roberta Maaskanta zaledwie kilka miesięcy przed losowaniem rozegrali sparing z mistrzem Bułgarii. I bynajmniej nie był to spacerek. – Mieliśmy pewne obawy. W trakcie meczu grali z nami naprawdę dobry futbol i wiedzieliśmy, że czeka nas trudna przeprawa – opowiadał w "Przeglądzie Sportowym" Cezary Wilk, który grał w pomocy Wisły w latach 2010-2013. Już sam dojazd na pierwszy mecz w Bułgarii był niełatwym wyzwaniem. – Kontrola na granicy była bardzo długa. A w trakcie jazdy zatrzymano nas minimum pięć razy. Zaczynałem się zastanawiać, czy to się nie dzieje nieprzypadkowo – wspomina Robert Maaaskant w rozmowie z "Przeglądem Sportowym". Drużyna Liteksu postawiła u siebie bardzo trudne warunki. Mimo to Wiślacy wyszli zwycięsko z tego pojedynku (2:1). Brami dla krakowskiej drużyny strzelali Maor Melikson i Michael Lamey. Rewanż na własnym stadionie przebiegł już pod dyktando Białej Gwiazdy. Najpierw Maor Melikson strzelił jednego gola, a później dołożył drugą bramkę z rzutu karnego. Kontaktowe trafienie gości dało im już tylko iluzoryczne szanse na awans. Bułgarski zespół dobił w 84. minucie Cezary Wilk, dobijając strzał Cwetana Genkowa. Kluczowy moment Przed Wisłą był decydujący dwumecz o awans do Ligi Mistrzów. Rywalem krakowskiego klubu był APOEL Nikozja. 7 sierpnia 2011 r. w Krakowie odbyło się pierwsze starcie obu drużyn. Zawodnicy cypryjskiego klubu pokazywali na boisku jakość, ale Biała Gwiazda odpowiednio się broniła i starała się napędzać własne ataki na połowie rywala. Wszystko szło po myśli trenera Roberta Maaskanta. – Zawodnicy świetnie zrealizowali nasze założenia. Dobrze funkcjonowały między innymi skrzydła, na których grali Andraż Kirm oraz Patryk Małecki – opowiadał "Przeglądowi Sportowemu" holenderski szkoleniowiec. Lewandowski przez wiele lat grał w Ukrainie. Nam opowiada, co słyszy od znajomych. "Niektórzy są naprawdę przerażeni" To właśnie drugi zawodnik z tego duetu uciekł defensywie APOEL-u w 71. minucie. "Mały" minął rywala na prawym skrzydle, ściął do środka i mocnym uderzeniem pod samą poprzeczkę doprowadził 23 tys. ludzi zgromadzonych na stadionie w stan ekstazy. Sam w szaleńczym biegu zdjął koszulkę i odsłonił biały podkoszulek z podobizną Jana Pawła II. Cypryjczycy później nie byli w stanie już odpowiedzieć na trafienie Wisły. Wiślacy mieli przed rewanżem zaliczkę i drzwi do piłkarskiego raju były już delikatnie uchylone. Rewanż w Nikozji jednak był dla zawodników Maaskanta zdecydowanie trudniejszy. – Dużo biegania za piłką i mało kontrolowania gry – opisuje wymownie Wilk to, jak wyglądał początek meczu z perspektywy boiska. Biała Gwiazda była zdecydowanie gorzej dysponowana niż w pierwszym starciu z APOEL-em. Jednak do 29. minuty Wiślacy wciąż utrzymywali czyste konto. Wtedy po rzucie rożnym dla gospodarzy pilnujący krótkiego rogu bramki Małecki pozwolił futbolówce otrzeć się o słupek. Ta następnie zaczęła "tańczyć" na linii bramkowej. Golkiper Siergiej Pareiko rzucił się, by uratować sytuację, ale zrobił to tak niefortunnie, że sam wbił ją do własnej bramki. Do przerwy na tablicy wyników widniał wynik 0:1 i cały dwumecz zaczynał się od nowa. Po przerwie obraz gry się nie zmienił. Cały czas to gospodarze mieli optyczną przewagę i zawodnikom Białej Gwiazdy trudno było przejąć kontrolę nad spotkaniem. Gdy w 54. minucie napastnik APOEL-u Ailton skutecznie zamknął dośrodkowanie z prawego skrzydła, sytuacja Wiślaków stała się dramatyczna. Zaskakujące spotkanie Czesława Michniewicza. Nikt się tego nie spodziewał W 71. minucie wprowadzony z ławki skrzydłowy Wisły Ivica Iliew posłał piękne techniczne podanie w pole karne. Tam odnalazł się Cezary Wilk, który bez zastanowienia uderzył z pierwszej piłki. Futbolówka minęła golkipera gospodarzy i zatrzepotała w siatce. Bramy do Ligi Mistrzów ponownie otwarły się przed zawodnikami Wisły, ponieważ taki rezultat dawał im awans do fazy grupowej. W końcówce spotkania w Nikozji nastąpiła jednak kaskada nieszczęść. – Źle rozegraliśmy ostatnie minuty meczu. Dodatkowo mieliśmy trochę pecha, bo z kontuzją kostki zszedł z boiska stoper Kew Jaliens – opowiada Maaskant. Oblężenie bramki Wisły trwało, a kolejne upływające sekundy przybliżały krakowski klub do osiągnięcia celu. Cały plan załamał się w 86. minucie, gdy po akcji lewym skrzydłem Ailton zręcznie odwrócił się z futbolówką w polu karnym, uderzył nad ziemią, a piłka po odbiciu od Pareiki wylądowała w bramce. Biała Gwiazda nie była już w stanie odpowiedzieć na to trafienie. Bramy Ligi Mistrzów zamknęły się na cztery spusty. Wiśle pozostała Liga Europy. Wisła Kraków w "pucharze pocieszenia" i zwolnienia Zespół rozpoczął rywalizację w niej od domowej porażki 1:3 z duńskim Odense. Później w drugim meczu na wyjeździe z holenderskim Twente Enschede zawodnicy Białej Gwiazdy ulegli rywalom 1:4. Ale zła karta chwilowo się odwróciła. 20 października Wisła pokonała u siebie Fulham Londyn 1:0. Zwycięskiego gola dla Białej Gwiazdy zdobył Dudu Biton. Były piłkarz Wisły Cezary Wilk oceniał, że ta wygrana była tym bardziej cenna, bo jego zdaniem w ciągu całej rywalizacji w fazie grupowej to Fulham prezentowała najlepszy futbol. – Anglicy pokazywali nam, co znaczy gra na dobrym europejskim poziomie – mówi ówczesny zawodnik Białej Gwiazdy. Kibice zobaczą walkę Polaków o miejsce na mundialu? Jest stanowisko PZPN Londyńczycy udowodnili to zresztą w czwartej serii gier, gdy pokonali u siebie Wisłę 4:1. Szanse na awans do dalszej rundy stały się iluzoryczne, a trzy dni później pracę stracił Robert Maaskant. – Wciąż żałuję tego zwolnienia – przyznaje Holender. Czas w Krakowie był dla niego wyjątkowym momentem w życiu. W trakcie pracy w Wiśle wziął ślub ze swoją partnerką, a także został po raz drugi ojcem. I swojemu nowonarodzonemu synowi dał na imię Kaziu. – To polskie imię. Pamiętam, że przy rejestracji w urzędzie powiedziałem, że to holenderskie, aby móc wpisać "Kaziu" zamiast "Kazimierz" w dokumentach. Na to, że otrzymał je mój syn, złożyło się kilka rzeczy. Po pierwsze historia Polski i osoba Kazimierza Wielkiego, który panował w Polsce w czasach, gdy stolicą kraju był właśnie Kraków. A oprócz tego wpływ miał mój asystent Kazimierz Moskal – mówi Maaskant. Gdy Holender został zwolniony, to właśnie Moskal przejął po nim drużynę w roli pierwszego trenera. I stało się coś niesamowitego. Najpierw Biała Gwiazda pokonała na wyjeździe Odense 2:1. W ostatniej serii gier Wisła musiała wygrać z Twente Enschede i liczyć na to, że Fulham zgubi u siebie punkty z Duńczykami. Pierwsze zadanie udało się wykonać, Biała Gwiazda pokonała holenderski zespół 2:1 i czekała na murawie na wieści z Londynu. W stolicy Anglii Fulham do 92. minuty prowadziło 2:1 i wydawało się, że londyńczycy nie wypuszczą już prowadzenia z rąk. Tymczasem niespodziewanie napastnik Odense Baye Djiby Fall umieścił futbolówce w bramce i stadion przy Reymonta zaczął unosić się w ekstazie. Michał Stańczyk / Cyfrasport Wisła awansowała do 1/16 finału LE, gdzie zmierzyła się ze Standardem Liege. - Gra w Lidze Europy to dla mnie wciąż było coś fantastycznego. Mecze co trzy dni i ciągła gra i bycie w podróży. Nawet gdy coś nie wychodziło, to wiedziałeś, że za kilkadziesiąt godzin masz przed sobą kolejne spotkanie i możesz się poprawić. To mi szalenie odpowiadało. Chciałem, żeby każdy sezon tak wyglądał. Jednak nie udało mi się później ponownie dojść na ten szczebel – opowiada Wilk. Biała Gwiazda w kolejnej rundzie Ligi Europy trafia na belgijski Standard Liege. Krakowska drużyna rozpoczęła rywalizację od meczu u siebie, który rozpoczął się fatalnie dla Wisły. W 26. minucie Michał Czekaj obejrzał czerwoną kartkę za faul w szesnastce, gdy ratował zespół po błędzie Gervasio Nuneza. Rywal pewnie wykorzystał jedenastkę i Standard mógł spokojnie bronić wywalczonej przewagi. W 88. minucie Wisła dopięła swego i Cwetan Genkow wyrównał po dośrodkowaniu z rzutu wolnego. Przed rewanżem w Belgii sprawa awansu była dalej otwarta. Jednak w Liege zabrakło argumentów Białej Gwieździe. Wiślacy na stadionie rywala nie byli w stanie poważnie zagrozić bramce Bolata. Tak naprawdę stworzyli sobie tylko jedną groźną sytuację: w 78. minucie, po rajdzie prawym skrzydłem Meliksona i wycofaniu piłki na dwunasty metr, fatalnie skiksował Andraż Kirm. Zadanie utrudniła Wiślakom czerwona kartka dla Gervasio Nuneza w 62. minucie. W Belgii ostatecznie padł remis 0:0. Jednak z powodu zasady bramek na wyjeździe to piłkarze z Krakowa pożegnali się z rozgrywkami. To ostatnie dotychczas mecze Białej Gwiazdy w europejskich pucharach. Michał Stańczyk / Cyfrasport Wisła walczyła z drużyną z Belgii, ale nie zdołała odwrócić losów dwumeczu. Wisła i finansowe konsekwencje Klub przelicytował, a jednoczesne problemy firmy Bogusława Cupiała, Tele-Foniki, spowodowały, że piłkarze wraz z upływem miesięcy przestali dostawać pensje. –Nadszedł moment, w którym trzeba było powiedzieć "dość" i nie pozwolić na pewne rzeczy – przyznaje Wilk, który w 2013 r. rozwiązał umowę z winy klubu. Wszyscy wiedzieli, że Wisła miała swoje problemy. – Pytanie było następujące: czy dany zawodnik zgadza się, by firmować swoim nazwiskiem takie prowadzenie klubu i czy zgadza się, by przenosić zaległości na kolejny sezon. A później na kolejny. I tak w kółko. Wszystko się kumulowało. A ja uznałem, że nie zgadza się to z moim rozumieniem futbolu – mówi Wilk. Jednocześnie zespół zaczynał notować sportowy regres. Biała Gwiazda wciąż kończyła rozgrywki z górnej części tabeli, ale rywalizacja z topowymi ekipami w kraju zaczynała się oddalać. – Drużyna wyglądała gorzej personalnie. Nie stanowiliśmy monolitu. Mniej stabilna sytuacja finansowa spowodowała, że drużyna złożona z wielu obcokrajowców była bardziej skłonna do zerwania współpracy z władzami klubu – opowiada Wilk. I z perspektywy czasu trzeba przyznać, że ogromne kary dla klubu za niewypłacone pensje zagranicznym piłkarzom i kolejne przegrywane sprawy sądowe z byłymi zawodnikami powiekszały dziurę w budżecie Białej Gwiazdy. Michał Stańczyk / Cyfrasport Późniejsze finansowe problemy spowodowały, że spotkanie w Liege to ostatni dotychczas mecz Wisły w europejskich pucharach. Jak podkreśla sam Wilk, osoby zarządzające klubem starały się w międzyczasie załagodzić sytuację. – Rozmowy się oczywiście odbywały. To byli dorośli ludzie. Wśród szefów Wisły nie było oszołomów. Wszyscy byli poważnymi, racjonalnymi osobami, którzy potrafili spojrzeć w oczy, starali się tłumaczyć różne zawiłości i wyjaśniać, jak zamierzają znaleźć wyjście z tej sytuacji – opowiada były pomocnik. W roli przedstawiciela władz klubu najczęściej pojawiał się ówczesny prezes Jacek Bednarz. Z perspektywy czasu pracownicy Wisły nie umieją podać konkretnej daty, kiedy pieniądze przestały przychodzić na czas. Zaległości początkowo były małe, ale z czasem się powiększały. Ówczesny rzecznik klubu Adrian Ochalik przyznawał w rozmowie z "Przeglądem Sportowym", że w jego przypadku najdłuższy okres bez otrzymania pensji wynosi siedem miesięcy. – To dla mnie bardzo trudna sprawa. Gdy ma się kredyt, to jeszcze kwartał można wytrzymać. Ale nie ponad pół roku. Żona mogła mi już powoli zwracać uwagę, że co prawda fajnie się bawię w pracy, ale gdzie są środki na funkcjonowanie naszej rodziny? Pożyczałem fundusze od mamy i sytuacja była mocno niekomfortowa. Jednak wytrzymaliśmy – wspomina Ochalik. Konflikt z SKWK brzemienny w skutkach Jakby kłopotów było mało, w pewnym momencie pojawia się trzecia trudność, która okazała się długofalowo najbardziej brzemienna w skutkach. Konflikt ze Stowarzyszeniem Kibiców Wisły Kraków. Wszystko rozpoczęło się od zwiększenia kar za różne sytuacje, do których dochodziło w trakcie meczów w sektorze najbardziej zagorzałych fanów Białej Gwiazdy. Dodatkowo Bednarz nie chciał się zgodzić na odprowadzanie złotówki od każdego biletu na cele Stowarzyszenia Kibiców Wisły Kraków. Działacze ugrupowań kibicowskich zarzucały mu także dużo obietnic bez pokrycia, gdy w mediach mówił o tym, że sytuacja klubu zaraz się poprawi, a zespół nawet będzie w stanie jeszcze ponownie rywalizować o Ligę Mistrzów. Gdy rozpoczynał się protest stowarzyszenia i bojkot meczów Wisły w wykonaniu członków SKWK (co miało doprowadzić do znaczącego zmniejszenia przychodów klubu), to jednym z żądań wysuniętych przez włodarzy ugrupowań kibicowskich było usunięcie Ochalika za stanowiska rzecznika. Wówczas stanowcze weto postawił Jacek Bednarz. – Wsparcie takiego gościa obok jak Jacek dawało cień nadziei, że uda się nie doprowadzić do tej sytuacji, do której doszło kilka lat później – przyznaje Ochalik. Do chwilowego wstrzymania całego procesu ingerencji grup kibicowskich w funkcjonowanie klubu było dość blisko. Bojkot ciągnął się coraz dłużej. Na stadion nie przychodziło zbyt wielu kibiców, ale duża część szefostwa klubu dalej chciała walczyć o niezależność, mimo zmniejszonych przychodów. Część osób z otoczenia Wisły wskazuje, że gdyby nie samodzielna interwencja działacza Ludwika Miętty-Mikołajewicza, który "zlitował się" nad grupami kibicowskimi tuż przed meczem z Legią i pomógł im doprowadzić do spełnienia ich próśb, to być może udałoby się zapełnić stadion innymi osobami i pokazać wszystkim, że otoczenie klubu było całkowicie bezpieczne. Tak się jednak nie stało. Bojkot został wstrzymany, Jacek Bednarz pożegnał się z posadą, jego następcą został tymczasowo właśnie Miętta-Mikołajewicz, a na trybunach w trakcie meczu z Legią zasiadł komplet widowni. Całe zamieszanie stanowiło preludium do tego, co wydarzyło się w krakowskim klubie kilka lat później, gdy grupy pseudokibiców przejęły całkowitą kontrolę nad wydarzeniami w Wiśle. Krzysztof Pulak W tekście wykorzystano fragmenty reportażu tego samego autora "Upadek Ikara w Nikozji", który został opublikowany w Onecie i Przeglądzie Sportowym r. /3 Michał Stańczyk / Cyfrasport Wisła Kraków 10 lat temu rozegrała ostatni dotychczas mecz w europejskich pucharach. /3 Michał Stańczyk / Cyfrasport Biała Gwiazda przegrała dwumecz z Standardem Liege w 1/16 finału Ligi Europy. /3 Michał Stańczyk / Cyfrasport Późniejsze problemy finansowe i złe zarządzanie spowodował, że Biała Gwiazda od tamtej pory nie pojawiła się w europejskich rozgrywkach, mimo że w pierwszej dekadzie XXI. w. była hegemonem na polskich boiskach. Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Wszystkie historie znajdziecie tutaj. Napisz list do redakcji: List do redakcji Podziel się tym artykułem:
Ostatni, Którzy Wyszli Z Raju. Read more. Recommend Documents. Ostatni pies . Ostatni Patrol . Ostatni Wladca Pierscienia . KIRYŁ J. YESKOV Ostatni Władca

Home Książki Fantasy, science fiction Ostatni, którzy wyszli z raju Zawartość zbioru: - „- Wróciłeś Sneogg, wiedziałam...” - Trzy kobiety Dona - Kara większa - Ostatni, którzy wyszli z Raju - Kocia obecność Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni. Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie: • online • przelewem • kartą płatniczą • Blikiem • podczas odbioru W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę. papierowe ebook audiobook wszystkie formaty Sortuj: Książki autora Podobne książki Oceny Średnia ocen 8,2 / 10 162 ocen Twoja ocena 0 / 10 Cytaty Powiązane treści

Ostatni, Którzy Wyszli Z Raju WRÓCIEEŚ SNEORG, WIEDZIAŁM I. Na podłodze kilka jasnych plam formowało rządek. Snorg lubił obserwować, jak powoli wędrowały po matowej wykładzinie. Odróżniały się od łagodnej poświaty panującej w Pokoju. Już dawno odkrył, że światło to wpada przez niewielkie okna pod sufitem. {"type":"film","id":597708,"links":[{"id":"filmWhereToWatchTv","href":"/film/Pozdrowienia+z+raju-2012-597708/tv","text":"W TV"}]} powrót do forum filmu Pozdrowienia z raju 2012-10-11 09:32:40 Nie podoba Wam się, że nie ma Hollywoodzkiej fabuły? Chciałbym nieśmiało zwrócić uwagę, że film jest oparty na faktach. To po pierwsze - i to jest jego pierwszy plus. Drugi, wielki plus, to neutralne ukazanie konfliktu. Widać, że reżyser nie opowiada się po żadnej ze stron. Komu to przeszkadza, niech lepiej idzie na jakąś hollywoodzką superprodukcję, np. Spidermana 2. Po trzecie: zarzuty, że film jest taki okrutny i w takim złym świetle przedstawia islamistów - tu wracam do wątku pierwszego, czyli: film oparty na faktach. Proszę pamiętać, że porwania dokonała grupa Abu Sayyaf, powiązani z Al-Kaidą rozłamowcy z FW MORO, najbardziej radykalna partyzantka w Azji Płd-Wschodniej, bynajmniej nie popierana przez lokalną ludność (w przeciwieństwie do konkurencyjnych partyzantek na Filipinach). Tak, film jest bardzo brutalny, ale czy naprawdę ktoś oczekiwał, że porywacze zaproszą zakładników na herbatkę?Partyzanci zaplanowali porwanie pracowników Banku Światowego, tyle że trochę się spóźnili: ważne persony wyjechały dzień wcześniej, a w hotelu zostali zwyczajni turyści, którzy wpadli w ten sposób w i ostatnia sprawa: dzięki Bogu film został nakręcony na Filipinach przez samych Filipińczyków a nie jakieś Hollywood, bo dostalibyśmy pewnie ciężkostrawną papkę z dużą porcją żenady. Reżyser wiernie trzymał się faktów (scenariusz został opracowany na podstawie relacji ocalałych zakładników), a gdyby to nakręcił Amerykanin, to pewnie zakładnicy sami by się uwolnili, przedarliby się przez dżunglę, skacząc na linach i unikając krokodyli (po drodze obowiązkowo wątek miłosny), a po powrocie do domu zapłakaliby ze wzruszenia na widok amerykańskiej flagi. Na szczęście film wiernie trzyma się faktów i jest nakręcony w surowym w tym filmie były relacje porywacze - zakładnicy, oraz całkowita obojętność władz wobec porwanych (robi się głośno dopiero, kiedy porywacze grożą, że zaczną zabijać białych). Film jest czymś w rodzaju studium zachowań ludzkich w sytuacji ekstremalnej, przy czym dotyczy to tak porywaczy, jak porwanych. Co rzuca się w oczy, to fakt, że partyzanci liczą się z tym, że długo nie - jest to dobre (choć brutalne), dające do myślenia kino. Reżyser specjalizuje się zresztą w takich filmach: przykładem jest "Kinatay", mocne studium patologii Manilskiego półświatka. jacpod ocenił(a) ten film na: 6 c3976667 Wiesz co?Przekonałeś mnie,dzisiaj leci na Ale kino! więc co zobaczę.... c3976667 Komu się nie podoba niech idzie na Spidermana 2! Rzeczowo. To do mnie przemówiło. Jeszcze chwilę temu uważałem że film Mendozy jest raczej przeciętny, słabo zrealizowany (ta trzęsąca się kamera - czy musiała się trząść cały czas?), topornie zagrany, chaotycznie zmontowany. A tymczasem, skoro zostałem wysłany na Spidermana 2, muszę zrewidować swoje poglądy... Rzeczywiście holliwoodzki, popcornowy blockbuster to nie jest. Chwała kiedy pozostaje mi wybór między gniotem a filmem przeciętnym to chyba wolę przerzucić się na fonię.... Czemu nie napisałeś np. Jak wam się nie podoba to lepiej idźcie na coś Felliniego! Albo Godarda! Albo inny staroć! Jak nie rozumiecie to oglądajcie sobie te wasze ambitne kino przez duże Ki. Ciekawe, zawsze jak broni jakiegoś "dzieła" to wysyła oponentów na amerykańską produkszczynę.... Ta kwestia wymaga naukowej analizy! ;DAha. To dobrze, że reżyser nie opowiada się za żadną ze stron - w końcu okrutni radykałowie z maczetami to też ludzie, w gruncie rzeczy swoje chłopaki! Tylko trochę brutalni, no hmm najbardziej radykalni na Filipinach, ale cóż takie fakty;)Zresztą najbardziej brutalny to był poród pół-żywego dziecka. Ten to był mały terrorysta, porządnie mnie zestresował! Swoją drogą bardzo dobra scena (szczerze). Reszta to bieganie z maczetami vide początkowa pogoń za dwoma (?) narzekałbym też tak bardzo na Amerykanów, nie wszyscy mają w głowach popcorn;) Targrash świetna riposta, którą w pełni popieram. Ja też zauważyłem dziwną prawidłowość, a właściwie dwie: bardzo często tzw. ambitne filmy artystyczne są po prostu nudne. Nie mam nic przeciwko takim filmom, nawet więcej: chętnie je oglądam jeżeli jest co oglądać. Bardzo duża ich liczba wygląda mniej więcej tak: znany reżyser, lub scenarzysta ma wizję filmu ambitnego o walorach artystycznych (oczywiście wg definicji tych walorów stworzonych przez danego stwórcę). Wychodzi gniot, ale koledzy po fachu - różnej maści krytycy, członkowie szacownych gron, ludzie, którzy coś znaczą w światku artystycznym albo tak im się wydaje (należy koniecznie dodać: światku także tzw. poprawnym politycznie...) nie dadzą zginąć naszemu twórcy, oj nie. I sypią się nagrody na licznych festiwalach, pojawiają się (nie wiem tylko jakim cudem...) wysokie i bardzo wysokie oceny w licznych internetowych rankingach (na Filmweb też, a jakże....) . A że film jest źle zrobiony, ciężkostrawny, wykazuje wybitne cechy przerostu formy nad treścią - to mało ważne. I jeszcze ważniejsze: nasz artysta nie kręci filmów dla publiczności. On je tworzy dla siebie! Tak! On musi coś wykrzyczeć, wyznać, coś co go gnębiło i nie dawało zasnąć właściwie od dzieciństwa. A że to często mało kogo obchodzi...? Ileż to razy słyszałem i widziałem takie wyznania w różnego rodzaju dokumentach i rozmowach z owymi twórcami. I wspomniana wyżej "hollywoodzka fabuła" nie ma tu nic do rzeczy. Co do filmu Pozdrowienia z raju, dodam tylko, abyście zwrócili uwagę na fatalnie zagraną rolę przez Isabelle Huppert, która nie dosyć, że wygląda jak upiór (ta pokancerowana, pomarszczona skóra... br....), to jeszcze snuje się po ekranie, jak zjawa - apatyczna, wyniosła i jakby ciężko chora. Ten film uważam po prostu za nieudany i - w miarę upływu czasu projekcji - coraz bardziej nudnawy! Targrash Już nie będę powielał wypowiedzi przedmówcy... @:-) i wpadał w egzaltację na temat wypowiedzi założyciela każdym razie masz mój głos!!! @:-) c3976667 Kolega rozprawia tu o historycznych faktach tylko to nie ma nic wspólnego z tym jak jest traktowany ten film!A jest po prostu nędzny!!! Bez znaczenia czy oparty na prawdziwych wydarzeniach czy kompletna fikcja!Ludzie codziennie się bzykają i to są fakty, ale to nie przemawia za tym żeby uznawać pornosy za arcydzieła mieli do czynienia z produkcją dokumentalną to wtedy co innego, mogli byśmy dyskutować i pewnie w wielu kwestiach miałbyś rację. Jednak to jest utwór fabularny i parafrazując słowa jednego z przedmówców nędzna jest gra aktorów (z resztą tych aktorów to w tym filmie jest niewielu, nawet skądinąd powszechnie znana "profesjonalistka" raczej pewnie wolałaby zapomnieć o tym występie @:-), bo resztę to raczej bym określił jako statystów, a nie aktorów), nędzna jest realizacja i montaż i nędzna jest zapewne reżyseria, a nawet scenariusz chociaż częściowo napisany przez życie!
Marek S. Huberath – Ostatni, którzy wyszli z raju (okładka) Wydawnictwo Zysk i S-ka, 1996 Liczba stron: 277 Forma wydania: papierowa Moja ocena: 5/6 Ostatni, którzy wyszli z raju to zbiór tematycznie zróżnicowanych opowiadań, nawiązują one jednak do jednego: ludzkiej natury. W każdym z nich występuje niestabilna sytuacja
KRYTERIA OCENY STANU - prosimy o zapoznanie się z nim przed dokonaniem zakupu: bardzo dobry : książki z niezauważalnymi lub minimalnymi śladami użytkowania, takimi jak drobne przybrudzenia krawędzi kartek, drobne zagięcia rogów czy obtarcia okładki/obwoulty, ewentualnie z delikatnymi oznakami upływu czasu, np. lekko pożółkłymi krawędziami kartek. dobry : książki noszące normalne ślady użytkowania, takie jak przybrudzenia krawędzi kartek wynikające z kartkowania podczas czytania, niewielkie przybrudzenia stron, zagięcia rogów kartek, uszkodzenia okładki lub obwoluty itp., a także nieraz znaczne oznaki upływu czasu. Pomimo użytkownia i upływu czasu – w dobrym stanie technicznym i bez większych uszkodzeń. dostateczny : książki mocno sfatygowane przez poprzednich użytkowników i/lub upływ czasu. ZAWSZE INFORMUJEMY O : popisaniach poprzednich właścicieli itp. Wpisach własnościowych, pieczątkach bibliotecznych, zaznaczeniach tekstu itp., jak również fizycznych defektach typu pęknięcia bloku książki, szczeliny między kartkami, rozdarcia wyklejki okładki, pofałdowania kartek, plamy, przebarwienia itp. Jeśli więc w opisie stanu nie ma o nich informacji oznacza to, że się takowych nie dopatrzyliśmy – jeśli masz wątpliwości napisz do nas – chętnie udzielimy dodatkowych informacji :)
. 469 461 534 365 312 719 647 128

ostatni którzy wyszli z raju